To co wydarzyło się pod miejscowością Węgorzewo w 1997 r. nadal pozostaje mało znane opinii publicznej. Temat pojawił się w mazurskiej prasie, jednak dość szybko odszedł w cień z powodu braku jednoznacznych dowodów,relacji świadków i zaprzeczeń wojska. Jak donosiła"Gazeta Olsztyńska", w marcu 1997 r. na poligonie w Orzyszu stawiły się dwa plutony jednostek specjalnych z Warszawy. 14 marca jedna grupa została przetransportowana śmigłowcem do miejsca znajdującego się kilkanaście kilometrów od Węgorzewa. Następnego dnia stało się nieoczekiwanie coś, co zakłóciło rozkład ich ćwiczeń.
"Około 17:30 dwóch żołnierzy widzi dużą smugę jasnego ognia przemieszczającą się z południa na północ, w kierunku z nieba do ziemi. Zjawisko trwało zaledwie minutę. Obiekt znika. Raptem słychać przytłumiony przez drzewa huk. Meteoryt? Nagle sygnał z radiostacji: Udać się na miejsce katastrofy. Niczego nie dotykać, zabezpieczyć miejsce wypadku wojskowego statku powietrznego" - pisała "Gazeta Olsztyńska".
Miejscem katastrofy było małe jezioro, gdzie wojskowi odnaleźli wrak maszyny, która wyglądem przypominała jakby była odlana z jednego kawałka metalu. Bronisław Rzepecki, ufolog,który zajmował się tą sprawą przedstawił relację jednego rzekomego naocznego świadka tej katastrofy: "W południowy brzeg był wbity pod kątem ok. 15 stopni obiekt o kształcie spłaszczonej kuli. Jego wystająca nad wodę część emanowała zielonkawożółtą poświatą. Z góry kadłuba wystawał długi na metr ‘wysięgnik’ zakończony czymś, co przypominało duże jajo".
Dalszy scenariusz przypomina inne katastrofy UFO. Miejsce zdarzenia zabezpieczyło wojsko,które wymusiło na świadkach milczenie w tej sprawie dzięki czemu incydent z Węgorzewa do dzisiejszego dnia jest traktowany raczej jako miejska legenda. Armia na jakiekolwiek pytania odnoszące się do tego zdarzenia zbywała zaprzeczeniami i śmiechem a historia latającego spodka, który runął w rejon mazurskich jezior  była zbyt egzotyczna nawet dla szukających sensacji mediów.